Organizacja eventów
Czym są eventy “od kuchni”? Czy to jest tak, że to pot i śmiech przez łzy, ciężka harówka przysłowiowy zachrzań, nieprzespane noce i hektolitry kawy? Nocne powroty i “Maczek” na trasie? Czy to uśmiech ze sceny, “fejm”, tysiące polubień, kolacje z artystami, wspólne nagrywki, zdjęcia na ściance, ściskanie ręki?
Co sprawia, że jedne eventy kończą się sukcesem, a inne wydarzenia są klapą na całej linii?
Praca organizatora zaczyna się na długo przed tym nim zapalą się światła, a z głośników poleci pierwsza piosenka.
Ciągniemy “zapałki”, która z nas prowadzi – wypadło na Anetę, bo ja na 6 rano mam od razu po powrocie z eventowego “touru” nową robotę. Tak więc ustalamy: ona jest w ten weekend driverem, a ja idę w kimę podczas trasy. “Nawet mam taką poduszkę pod kark jak do samolotu” – pokazuję z dumą. Mina mi jednak rzednie, kiedy widzę, że jedziemy wypakowane po dach i raczej opcji “kuszetki” nie będzie 😉
Logistyka eventowego pakowania to prawdziwy tetris: pod nogami torba foto, na kolanach 2 siatki, reklamówka z prowiantem, kawa i woda w podstawkach.
Otworzenie bagażnika wymaga asekuracji drugiej osoby, która spełnia funkcję “łapacza”, dla luzem upakowanych drobiazgów wypadających przy każdej sposobności. Jednym słowem auto wypakowane na fulla. “Musimy zainwestować w dostawczaka” – kwituje A. “A wiesz, że ja kiedyś na kursie na prawo jazdy to jeździłam takim” – wspominam. “Chłopaki mnie przeszkolili w zamian za zdjęcia, bo chcieli, żebym była twarzą ich szkoły jazdy. Wiesz, że niby baby też lubią duże auta”. Kobiety na traktory i takie tam 😉
“To może jakąś story nagramy, że jedziemy. Że się cieszymy i już za chwilę będziemy razem się bawić” – A. wyjmuje telefon i patrzy na mnie sugestywnie. “Jakie cieszymy się – człowieku jest 4 rano” – warczę na nią zfochowana, ale po podwójnym espresso życie zaczyna nabierać barw, słońce wschodzi, a my nawet odpalamy wyjazdową playlistę na Spotify. “Będę brał Cię, w aucie” – ryczy głośnik. “To jak będziesz mnie brał, to przy okazji te 8 zgrzewek wody, 2 roll-upy, 4 windery z obciążnikami i ściankę” – żartuję, a oczami duszy widzę australijski kalendarz ze strażakami (jak nie znacie to polecam wygooglać 😉
Kochamy eventy za ich nieprzewidywalność – nieobliczalni klienci, naginanie czasoprzestrzeni, małe fuck upy i duże sukcesy. Za to, że to samo wydarzenie (przynajmniej w założeniu) jest za każdym razem inne, za brak rutyny i niesamowitą energię. Choć jest to ciężka praca, to satysfakcja z “dopięcia wszystkiego na ostatni guzik” wynagradza długie przygotowania, podróże czy niestandardowe godziny. “Mamo, Ty imprezujesz więcej niż ja” – mówi mi moja nastolatka. “I więcej niż ja w Twoim wieku” – śmieję się. Oczywiście to taki nasz żarcik, bo młoda wie jak to wygląda “od zaplecza” i nie raz pomaga nam w różnych prostych pracach, typu: wynieś, przynieś, pozamiataj. “Dobrze, niech się uczy, to przejmie biznes” – komentuje A.
Eventy to styl życia – dla nas ideał, dla innych piekło na ziemi. Pozorny chaos i drobiazgowa organizacja. Adrenalina i endorfiny tworzą unikalny koktajl – po prostu: eventy uzależniają.