Udostępnij:

Leżę na kocu, a popołudniowe słońce łagodnie muska moją skórę. “Mamo – idę popływać” – krzyczy moja nastolatka i wbiega do wody. Morze wyjątkowo ciepłe, więc planuję dokończyć rozdział (znajdą tego mordercę czy nie znajdą?) i dołączyć do niej. 

Jednak, chwilę później, mój plan się zmienia, a ja się staję obserwatorem “literatury na żywo”. Plażą przechadza się młodzieniec – na oko lat 18-19, przystaje gdy widzi kąpiącą się S. i zaczyna robić rozgrzewkę: obszerne wymachy ramionami, podskoki i pajacyki. Napina wszystkie mięśnie, a wreszcie zdejmuje koszulkę. Robi się ciekawie, więc składam książkę, siadam na kocu i kątem oka bacznie obserwuję sytuację na brzegu. S. zupełnie niewzruszona skacze przez fale, obojętna na ten chłopięcy pokaz tężyzny fizycznej. Gościu się jednak nie poddaje: wskakuje do wody i płynie w jej stronę żwawym kraulem.

Zrównuje się z moją latoroślą i zagaduje coś do niej. Ewidentnie ją podrywa (jego niedoczekanie ;-), ale S. zupełnie tego nie kuma (na szczęście bo bym musiała interweniować 😉 Chłopak zaczyna pływackie “show”, ale już mi go szkoda, bo S. traktuje to jak wyzwanie (lata wyczynowych treningów nie poszły w las) i wyprzedza go “delfinem” o dobre kilka metrów.  

Rozmawiamy przy kolacji i jestem ciekawa czy załapała, że ją ktoś podrywał. “A co, obudził się w Tobie syndrom ojca?” – pyta mnie ze śmiechem. Ma w sumie rację: mój “wewnętrzy ojciec” zabiłby każdego młodzieniaszka, który ją bajeruje, bo to jest przecież moja mała dziewczynka, oczko w głowie, ukochana “córeczka tatusia”. Wewnętrzna matka jest odrobinę bardziej “wyluzowana” i puściłaby tę samą nastolatkę do kina lub “na pizzę” (z milionem smsów i obowiązkiem “meldowania się”).  

W głębi ducha jednak się cieszę, że S. jest na razie platonicznie zakochana w fikcyjnych postaciach  książkowych i obce są jej realne dylematy miłosne. Żartujemy sobie nawet, że w domu wystarczy w zupełności jedna zakochana nastolatka (czytaj: ja), która w kółko coś przeżywa. 

Jednocześnie podziwiam pragmatyzm i dojrzałość mojego dziecka kiedy rozmawiamy o relacjach, o tym co w życiu jest ważne, na co zwracać uwagę i jakimi wartościami się kierować. Potrafimy też się śmiać z romansowych niewypałów (zarówno tych książkowych, jak i moich realnych – odpowiednio ocenzurowanych dla uszu nastolatki). 

“Mamo, jest taki nowy challenge na Tik Toku, zrobimy?” – zagaduje S. “Już się boję”- komentuję, ale daję sobie wytłumaczyć zasady i przyjmuję wyzwanie. 

Po wieczornej kolacji, obżarte do granic możliwości (składamy się w ⅓ z oliwek, w ⅓ z sera feta, a w ⅓  z baklavy) siadamy w najbardziej ruchliwym miejscu hotelowej restauracji. W ręku kieliszek wina (ja) i sok pomarańczowy (S.): “Za każdym razem jak zobaczysz kogoś kto wpadnie Ci w oko, musisz upić łyk”  – instruuje mnie dziecko. Trochę się obawiam tej gry, bo obsługa grecka jest naprawdę bardzo “sympatyczna”, a wino mają rzeczywiście pyszne. 

S. pije pierwsza, a ja jej dogryzam, że przecież ten chłopak nie miał odstających uszów jak jej ukochany elf i krótsze włosy i czy to oznacza, że zmienił jej się gust. Kopie mnie w kostkę pod stołem, ale kiedy podchodzi do nas główny animator, Francuz, obie podnosimy szklanki do góry. 

Tu nie chodzi o powierzchowność czy próżność, bo zabawa jest pretekstem do rozmów o tym co w życiu ważne. Tak wiele chcę jej przekazać i zaopatrzyć w zdrowy rozsądek i moralny kompas. Wszyscy chcemy, żeby nasze “córeczki tatusiów” i “córeczki mamusi” były szczęśliwe, a granica między światem dziecięcych zabaw i wkraczaniem w dorosłość jest taka płynna. Cały proces dzieje się niepostrzeżenie. “It’s a big, wild world” śpiewał kiedyś Mr.Big. Aż chce się odpowiedzieć: “Yes, indeed”. Dlatego nawet bardziej niż kiedyś naszym pociechom potrzebne są dobre narzędzia, które pomogą w tej nawigacji. Tradycyjną planszówkę od czasu do czasu musi zastąpić challenge z Tik Toka.

Udostępnij: